Wyróżnienie w XVI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Szaloma Asza


– Szlag by to trafił, zaraz przyjdą. – Kilka kartek sfrunęło ze szpitalnej szafki na ziemię wraz z podmuchem wiosennego wiatru.  

Daniel spojrzał za nimi tęsknym wzrokiem, zapisał plik tekstowy, w którym pracował, i zamknął laptopa.  

– Nie skończysz rozdziału? – spytałam, rozpychając się na ulubionym czerwonym fotelu.  

– Nie ma sensu. I tak nie zdążę – wyszeptał, zakrywając palcem rurkę tracheostomijną1.  

Odłożył laptopa na półkę i ostrożnie zwlókł nogi z łóżka. Oparł ręce o metalowy stelaż i zwiesił głowę, zbierając siły na kolejny ruch. Po chwili postawił stopy na chłodnym linoleum i delikatnie opadł na kolana. Jednym ruchem zgarnął kartki z podłogi i wepchnął niedbale do szuflady.  

– Idą – zawołałam w momencie, gdy jeden z gości nacisnął klamkę.  

– Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam! – Grupka pięciu osób z dwoma tacami wparowała do sali tanecznym krokiem. – A kto? Doktor Daniel!

– Ach… – Daniel odgarnął blond loki z czoła i pomachał przyjaciołom zza łóżka. – Tak, tak, to prawie ja, tylko jeszcze bez doktora – wyszeptał najgłośniej, jak potrafił, kiedy oklaski i wiwaty wreszcie ucichły. 

Dwóch mężczyzn – młody lekarz i krzepki pielęgniarz – podeszli do jubilata, aby pomóc mu wrócić do łóżka.  

– Dzięki, ale sam bym sobie poradził – rzucił mężczyzna, układając się z powrotem w zmierzwionej pościeli.  

– Wierzę, ale nie mamy całego dnia – zakpił lekarz i delikatnie poklepał Daniela po plecach, jeszcze niedawno pokrytych imponującą szatą mięśni.  

Dwie pielęgniarki postawiły srebrne tace na okrągłym stoliku, na którym jeszcze wczoraj zalegały góry podkładów, pampersów i chusteczek nasączonych alkoholem. Daniel zerknął na przyniesione pyszności. Na pierwszej tacy spoczywał puszysty sernik, oblany błyszczącym lukrem z nutą aromatycznej cytryny, a na nim znajdował się krzywy napis „Wszystkiego najlepszego, doktorze! Trzymamy kciuki”. Na drugiej natomiast leżał sterylnie zamknięty worek z żółtawym, gęstym płynem, wdzięcznie podpisany jako „Tort”.  

– Wy to wiecie, co lubię – zaśmiał się Daniel i uniósł koszulkę, odsłaniając swoje zastępcze usta w postaci gustownego PEGa2. – Jemy? – zaproponował, spoglądając zachęcająco na młodszą pielęgniarkę.  

– Artur, słyszałeś, zabieraj się za ciasto – poleciła kobieta jednemu z kolegów, podczas gdy sama zajęła się podłączaniem urodzinowej kroplówki. 

Pierwsze kęsy i krople trafiły w końcu do żołądków zgromadzonych. Rozsiadłam się wygodnie na parapecie i wyjrzałam przez okno na ruchliwą wrocławską ulicę. Nie interesowały mnie lekarskie dyskusje na temat eksperymentalnych sposobów leczenia bólu ani nic, co byłoby związane z doktoratem Daniela. Chciałam, żeby wywiązał się z naszej umowy; skończył wreszcie pisać rozprawę i uwolnił mnie od siedzenia w tym ciasnym oddziale. Cztery sale pacjentów, pokój lekarski, gabinet zabiegowy i pomieszczenie socjalne, a to wszystko po dwóch stronach krótkiego korytarza, na którego długości architekt-wizjoner zdołał zaprojektować trzy zakręty.  

Nagle radosne szczebiotanie przerwał dźwięk marimby, dochodzący z telefonu Zosi – cichej lekarki, która od początku siedziała wygodnie w moim fotelu i podśmiechiwała się nieszczerze ze wszystkich czarnych dowcipów. Choć sama nie rozumiałam, dlaczego krab na pianinie jest lepszy niż rak na organach, nie udawałam radości tylko po to, żeby poprawić Danielowi humor. Uważałam, że personel oddziału opieki paliatywnej stać było na zabawniejsze dowcipy, ale widocznie oczekiwałam zbyt wiele.  

– Przepraszam, to z izby, muszę do nich podejść. Trzymaj się Daniel. – Zosia zarzuciła stetoskop na szyję i z wyraźną ulgą wyszła z sali.  

– My też będziemy się zbierać – oznajmił po chwili Artur, patrząc na zegarek.  

– Nie przejmuj się, ja wrócę z jakimiś dragami – obiecał pielęgniarz. 

– O! Będziemy pić whiskey i palić trawę jak po egzaminie specjalizacyjnym? – zagadnął jubilat z nadzieją. 

Sala znów wypełniła się śmiechem. Daniel chwycił szybko chusteczkę i zakrył nią rurkę, wystającą z szyi, żeby nie zbryzgać nikogo ulatniającą się wydzieliną.  

– Mogę załatwić tylko morfinę, co ty na to?  

– Też nieźle – odparł i uniósł kciuk w górę.  

Drzwi zamknęły się za rozradowanym personelem, a do sali wróciła głucha cisza. Z triumfem rozsiadłam się w odzyskanym fotelu i wyrzuciłam nogi na podłokietnik. Daniel nie wydawał się równie wyluzowany. Zmęczona głowa opadła ciężko na poduszkę, a przerzedzone blond loki stworzyły wokół niej coś na kształt powyginanych promieni słońca. Płynnie wyszedł z roli duszy towarzystwa i zasnął, gdy tylko na chwilę przymknął powieki.  

– Mori, słyszysz to? – Po kilku godzinach cichy głos Daniela wyrwał mnie z zamyślenia.  

– Ale co? – spytałam zdezorientowana. 

– Słuchaj, za ścianą. 

Szybko zrozumiałam, że musi chodzić mu o ciche pochlipywanie, które zaczęłam ignorować godzinę temu.  

– A tak, to już od jakiegoś czasu. Spróbuj nie zwracać uwagi, mi się udało – odparłam i wróciłam do wpatrywania się w ścianę, na której światła przejeżdżających samochodów wystawiały prawdziwy teatr cieni. Daniel westchnął i zatopił głowę w poduszce, ale dobrze wiedziałam, że nie zasnął. Kręcił się, przewracał z boku na bok i przebierał nerwowo nogami.  

– Nie mogę tak – powiedział w końcu.  

Kątem oka zobaczyłam tylko róg srebrnego płaszcza Snu, uciekającego przez okno i wiedziałam, że tę noc trzeba będzie spisać na straty. Daniel zatrzymał kroplówkę, sprawnym ruchem odpiął wężyk, odkaził PEGa i zatkał korek. 

– Co ty robisz? – Wiedziałam, że ten mężczyzna był nienormalny, ale teraz zachowywał się jak niespełna rozumu. – Nie możesz tego przerywać.  

– Ja jestem lekarzem czy ty? – odparował i przysunął bliżej wózek, stojący nieopodal łóżka. 

– Nie po to masz izolatkę, żeby jeździć po całym oddziale. – Stanęłam przed nim z rękami skrzyżowanymi na piersi. – Nie przeżyjesz kolejnej infekcji, a umawialiśmy się, że najpierw dokończysz pracę.  

On jednak zupełnie zlekceważył pogróżki. Powoli przetransportował zmęczone ciało na wózek i ruszył prosto na mnie. Odskoczyłam, żeby nie stratował mojego idealnie wykreowanego ciała.  

– Daj spokój, gdybyś chciała, już dawno byś mnie zabrała, bez czekania na pretekst – rzucił z korytarza i zniknął za rogiem.  

Nie trzeba było się z nim zaprzyjaźniać, pomyślałam, ale skąd mogłam wiedzieć, że kiedyś wyjdzie z niego zuchwalec, który stawia się Śmierci, jak równej sobie?  

Ruszyłam za nim. Wjechał do sąsiedniej sali, minął starszego, nieprzytomnego mężczyznę, za którego oddychał już tylko respirator i zatrzymał wzrok na drobnej osóbce, leżącej na łóżku pod oknem. Padający na nią blask Księżyca w połączeniu z miedzianą łuną ulicy sprawiał, że wydawała się postacią z baśni; pięknym elfim dzieckiem, księżniczką z magicznego lasu. Ale przede wszystkim dzieckiem.  

Daniel podjechał bliżej i zatrzymał się tuż przy łóżku dziewczynki.  

– Dlaczego płaczesz? – wyszeptał. Z jego głosu zniknął cały gniew, a w zamian zabrzmiała troska z nutą lekarskiego profesjonalizmu.  

Dziewczynka zwróciła głowę w jego stronę, ale nie potrafiła odnaleźć błękitnych oczu. 

– Kto to? – spytała zachrypniętym głosikiem.  

Daniel przekręcił głowę w prawo, tak jak robił to zawsze, gdy się nad czymś intensywnie zastanawiał. Po chwili uniósł dłoń na wysokość oczu dziecka i energicznie pomachał.  

– Przestań robić wiatr – oburzyła się dziewczynka, a na jej policzkach zalśniło kilka świeżych łez.  

– Nie widzisz mnie, prawda? – upewnił się Daniel.  

– Mhm – mruknęła markotnie i wykrzywiła usta, z których po chwili wydarł się zbolały jęk.  

– Coś cię boli?  

– Oczy – odparła. – Znowu czuję w nich gorąco.  

Mężczyzna rozejrzał się po sali i podjechał do parapetu, na którym leżał czarny segregator. Położył go na kolanach i w skupieniu zaczął studiować dokumenty. Nie musiałam w nie patrzeć, żeby wiedzieć, że dziecko ma osiem lat i najwyżej kilka dni życia przed sobą. 

Daniel ze smętną miną odłożył papiery i wrócił do dziewczynki. Widocznie doszedł do podobnych wniosków, choć wymagało to od niego wykorzystania nieco więcej statystyki.  

– Jak masz na imię? – zapytał.  

– Gaja, a ty?  

– Daniel – odparł i zostawił palec przytknięty do rurki, aby zadać kolejne pytanie, ale dziewczynka go ubiegła. 

– Dlaczego szepczesz? – spytała, a jej ciekawość zdawała się przez chwilę górować nad bólem.  

Daniel nigdy nie okazywał szczególnego zainteresowania małym pacjentom, ale teraz wyglądał jakoś inaczej. Wydawał się doświadczony, jakby spędził na pediatrii kilka dobrych lat.   

– Obiecujesz, że nie zdradzisz mojej tajemnicy?   

– Hmm – Gaja się zawahała. – Obiecuję.  

Mężczyzna podjechał jeszcze bliżej, tak że krawędź wózka uderzyła o metalową ramę łóżka z cichym brzdękiem.  

– Jestem Szepczącym Księciem z bardzo starego Ludu Księżyca – wyznał.

– Naprawdę? – Dziewczynka otworzyła szerzej usta. Wszystkie łzy zdążyły już wyschnąć.  

– Oczywiście.  

– Co tutaj robisz? – Zauważyłam, jak mięśnie na twarzy Daniela napinają się w skupieniu.  

– Twoje łzy mnie przywołały. Widzę wszystkich, którzy płaczą w czasie pełni Księżyca – wyjaśnił.  

Gaja wlepiła niewidzący wzrok w sufit. Potarła małymi dłońmi oczy i przekręciła się na bok, wyciągając ręce w stronę Daniela.  

– Mogę cię zobaczyć? – spytała.  

Daniel bez słowa ujął dziewczynkę za nadgarstki, nachylił się nad łóżkiem i pomógł zimnym dłoniom odnaleźć swoją twarz. Gaja sunęła chudymi paluszkami po pergaminowej skórze Szepczącego Księcia. Musnęła zadarty nos, pogładziła odstające kości kwadratowej żuchwy i utonęła w cienkich lokach. Danielowi wyraźnie przypadł do gustu delikatny masaż zmęczonej od bólu skóry. Mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem, obserwując spektakl.  

– Masz złote włosy? – spytała dziewczynka. 

Przytaknął. Kiedyś naprawdę były złote, pomyślałam z sentymentem. Ręce Gai przesuwały się coraz niżej, po karku, odnajdując wystające kości kręgosłupa. Powoli przesunęła dłonie do przodu, omal nie docierając do tkwiącej w szyi rurki. W ostatnim momencie Daniel chwycił ją za nadgarstki i odsunął od siebie. W jego oczach błysnął żal.  

– Muszę już wracać – powiedział smutno.  

– Ale spotkamy się jeszcze? – spytała Gaja.  

– Oczywiście, że tak – obiecał. – Tylko spróbuj zasnąć.  

– Opowiesz mi o swoim świecie? – Ciekawość małej nie dawała za wygraną.  

– Kiedy następnym razem się spotkamy – obiecał.  

Musnął dłonią ramię Gai i wyjechał z sali z dziwnym poczuciem rozbicia.  

Gdy tylko dotarł do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi, chwycił papierowy ręcznik i odkaszlnął długo zalegającą wydzielinę, po czym w końcu odetchnął z ulgą. Ostatnio musiał to robić coraz częściej. Im dłużej mówił, tym więcej treści zbierało się w rurce, tamując drogę zarezerwowaną dla powietrza.  

– Ile? – spytał po dłuższej chwili milczenia, podczas której z trudem wgramolił się na łóżko. Czułam, jak jego zmęczone oczy świdrują mnie na wylot.  

– Dwa, może trzy dni.

Nie spytał o nic więcej. W tej kwestii rozumieliśmy się niemal bez słów. Podłączył kroplówkę z niedokończonym posiłkiem i pierwszy raz od dawna uruchomił czekający w pogotowiu respirator. Ustawił tryb wspomagania oddechu, po czym podłączył przewód do oczyszczonej rurki i zasnął, dając zmęczonym mięśniom wytchnienie. 

*

– Dlaczego się martwisz? – zagadnęłam następnego dnia. 

 Zaczynało mnie powoli irytować kilkugodzinne wpatrywanie się w nieudolne próby opisania banalnej metodologii badań.   

– Pamiętasz, co miałem zapisane w moim przypomnieniu przed porannymi obchodami?  

– „Jestem boski”? – zażartowałam, ale atmosfera nie dała się tak łatwo rozluźnić.  

Daniel zwiesił głowę i przejechał dłonią po pościeli.

– Każdy twój pacjent musi umrzeć – przypomniał. 

– To dobijające. Dlaczego w ogóle chciałeś pracować w takim depresyjnym miejscu? – Postanowiłam wyjątkowo uszanować powagę sytuacji i zdjęłam nogi z oparcia.  

– To zależy, jak na to spojrzysz – wychrypiał ciszej niż zwykle.  

– Uważam, że jest tylko jeden właściwy punkt widzenia.

Nie rozumiałam go. Śmierć to Śmierć. To ja byłam kierownikiem tego oddziału. Kiedy przychodził na kogoś czas i koperta z nazwiskiem lądowała w mojej dłoni, żaden samozwańczy ordynator nie mógł ze mną wygrać; nieważne, ile miał wiedzy, władzy czy determinacji.

– Wcale nie, myślisz zero-jedynkowo. Uważasz, że my tu z tobą walczymy i nie chcemy dać pacjentom odejść. – Zakaszlał i w tym samym momencie uniósł rękę, abym nie mogła wejść mu w słowo. – A to nieprawda.

Ciekawskie Słońce wdarło się nieproszone do pokoju, gotowe poznać ciąg dalszy.  

– To nie onkologia. Tu nie ma nadziei na życie. Pacjenci przychodzą na paliatyw3, żeby umrzeć w najlepszy możliwy sposób. Może myślisz, że nasza przyjaźń jest dziwna, bo mamy konflikt interesów, ale tak nie jest. Czy kiedykolwiek walczyłem z tobą o pacjenta?  

Milczałam. Daniel miał rację. Zauważyłam, że pobladł. Słowa sprawiały mu coraz więcej problemów, a mimo to kryształowe oczy mówiły „daj mi skończyć”. 

– Ja tylko starałem się zmniejszyć ich ból. Jesteśmy sojusznikami, Mori. Nie wchodzimy sobie w drogę, ale dzisiaj pierwszy raz… – Kaszel znów wydarł się z jego płuc.  

– Już przestań – wtrąciłam, ale zgromił mnie wzrokiem.  

– Nie przerywaj mi monologu, dobrze? Złota zasada oddziału. Nie odmawia się umierającemu. – Zagroził palcem, a w jego oku wreszcie pojawił się żartobliwy błysk. – Dzisiaj pierwszy raz nie chcę, żeby pacjentka odchodziła. To tylko dziecko. Co ona tu w ogóle robi? Cholera, to oddział dla dorosłych. – Gdyby mógł, pewnie krzyczałby w głos.  

Wypisane lwią zmarszczką na jego czole poczucie niesprawiedliwości mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Co ja ci na to poradzę, życie to życie, pomyślałam, ale zamiast mówić mu to w twarz, wstałam z fotela i podeszłam do okna. W milczeniu śledziłam pędzące auta i gnających za lepszą przyszłością przechodniów. Jakiś dzieciak z koprem nad górną wargą zaklął siarczyście, kiedy autobus uciekł mu sprzed nosa. Każdy miał swoje problemy, ale nie wszystkie miały zostać rozwiązane. Na pewno nie tak samo sprawiedliwie.  

Z rozmyślań wyrwała mnie nagła szamotanina, która rozległa się na korytarzu i szybko przeniosła za ścianę.  

– Gaja? – Daniel odruchowo napiął mięśnie, gotowy rzucić się na pomoc, ale gdy uświadomił sobie swoją niemoc, spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.  

Wysunęłam w jego stronę puste dłonie, pokazując, że nie skrywam w nich koperty.  

– Jeszcze nie teraz, ale idź, spełnij swoją obietnicę, dopóki możesz.

Szybciej niż zwykle, niesiony adrenaliną, Daniel znalazł się na wózku i ile sił w rękach pognał do sąsiedniej sali, w której Zosia z postawnym pielęgniarzem nachylali się nad dziewczynką. Całkowicie przysłaniali mu widok.  

– Hej, co ty tu robisz? Nie możesz wychodzić – rzucił mężczyzna przez ramię, gdy tylko dostrzegł obecność Daniela.  

Widziałam, że gdyby mógł, w jednej sekundzie podbiegłby i na własnych rękach zaniósł go z powrotem do łóżka. Na szczęście i nieszczęście Gaja bardziej potrzebowała jego pomocy.  

– Co jest? – zapytał Daniel najgłośniej, jak potrafił, próbując przebić się przez zamieszanie.  

– Zwiększyliśmy dawkę morfiny i zaczęła desaturować4 – zreferowała Zosia.  

– Podaj tlen – polecił Daniel, ale lekarka już go nie słuchała.  

Wyglądała, jakby wiedziała, co powinna zrobić. Razem z pielęgniarzem działali jak dobrze naoliwiona maszyna, której nie potrzebny był operator. Mijały minuty, a walka stawała się coraz mniej rozpaczliwa. Dziewczynka oddychała z trudem, ale oddychała. Każdy jej wdech był jak przypływ nowej nadziei. Gdy stan pacjentki unormował się na tyle, że mogła zostać bez opieki, uwaga pielęgniarza przeniosła się z powrotem na Daniela.  

– Do sali, żołnierzu – zawyrokował i wskazał palcem drzwi.  

– Nie – odparł spokojnie mężczyzna i wyjechał mu naprzeciw. Nie przejmował się, że gdy dojdzie do walki na argumenty siłowe, zapewne przegra. – Mam tu jedną obietnicę do spełnienia – dodał.  

Pielęgniarz wytrzeszczył oczy i uniósł brew, ale żadne słowa nie wydobyły się z jego ust. Chyba zrozumiał, co kryło się za ostrym spojrzeniem kolegi. Ostatecznie wzruszył tylko ramionami i wyszedł z sali.  

– Nie rób nic głupiego – rzuciła na odchodne Zosia i również zniknęła za progiem.  

Daniel znów wprawił koła w ruch i znalazł się tuż przy łóżku. W blasku słońca Gaja wyglądała jak porcelanowa lalka, która przy najdrobniejszym ruchu mogłaby się potłuc. Mężczyzna chwycił małą dłoń i ścisnął lekko, jakby chciał przekazać jej trochę własnej energii. 

– Gaja, to ja – wyszeptał blisko jej ucha, aby przebić się przez szemrzący cicho tlen.  

Dziewczynka mruknęła i między powiekami pojawiła się ledwie widoczna szpara.  

– Szepczący Książę, to ty – bąknęła, przyćmiona działaniem morfiny.  

– Tak, przecież obiecałem, że przyjdę. 

Gaja uniosła kąciki ust, ukazując ledwie widoczny dołeczek, który szybko zniknął pod maską smutku.  

– To już?  

Daniel zmarszczył brwi. Nie rozumiał, o co jej chodziło.  

– Umrę, prawda?   

Zaskoczony mężczyzna zwrócił się w moją stronę. W jego oczach zauważyłam nieme pytanie. Rozłożyłam ramiona w geście bezradności i skinęłam głową. Nie mogłam go okłamywać, tak jak on nie mógł zrobić tego Gai.  

– Tak – odparł bez emocji. Pozwolił zdecydować dziewczynce, jak chciała zareagować na tę informację.  

Nie płakała. Nie przyspieszyło tętno ani oddech. Zamiast tego zwróciła w jego stronę pozbawione wzroku, przepełnione błaganiem oczy.  

– Nie boję się umierać, chociaż nie wiem, co jest później, ale nie chcę odchodzić bez pożegnania z Michałem – wyznała niespodziewanie.  

– Kim jest Michał?  

– To mój brat. Mam tylko jego. Pani Zosia mówiła, że tu przyjedzie, ale muszę jeszcze trochę poczekać.  

– Hmm… W takim razie co ty na to, żebyśmy poczekali razem? – zaproponował Daniel.  

Dziewczynka znów przywołała na usta słaby uśmiech, który mężczyzna uznał za zgodę.  

– Opowiem ci o Ludzie Księżyca, jak obiecałem – zaczął i zrobił dłuższą przerwę, podczas której wykonał kilka głębszych wdechów, aby wytrzymać do końca historii. – Księżycowy Lud, jak możesz się domyślać, mieszka na Księżycu. To setki tysięcy kilometrów stąd. Dalej, niż możesz sobie wyobrazić.  

– To jak się tu dostałeś? – Dziewczynka nie wytrzymała.  

Daniel przewrócił oczami. Pierwszy raz od dawna poczułam się szczerze rozbawiona. Mężczyzna poświęcił cały dzień pracy nad rozprawą, aby wymyślić perfekcyjną historię, ale na fali kreatywności nie pomyślał o tym, że dziewczynka będzie chciała zadać własne pytania.  

– Na spadającej gwieździe – wybrnął ostatecznie. – Gwiazdy to nasze rydwany, dzięki nim podróżujemy na inne planety – wyznał. Spojrzałam na niego z uznaniem i przyklasnęłam teatralnie.  

– Mój lud jest stary. Istniał jeszcze zanim powstała Ziemia. Wy, ziemianie, uważacie, że po śmierci dusze trafiają do nieba, ale nikt nie wie, że tym miejscem jest tak naprawdę Księżyc. To właśnie dzięki wszystkim zmarłym świeci tak jasno. Im więcej dobrych wspomnień ktoś po sobie zostawił, tym więcej światła dokłada do księżycowego blasku.  

– Ja też tam trafię?  – Gaja na chwilę odżyła.

– Oczywiście, że trafisz. Dlatego tu jestem. Pomogę ci przejść przez Wielką Bramę, która prowadzi prosto do Królestwa Księżyca. – Daniel z trudem wypowiedział ostatnie słowa. Odsunął palec od rurki i łapczywie nabrał powietrza.  

– Skoro jesteś Szepczącym Księciem, to twój tata jest królem?  

Oczy Gai zajaśniały. Przez chwilę wydawała się tak podekscytowana, jakby zapomniała o trawiącej ją chorobie.  

– Oczywiście. Mój ojciec, Król Księżyca, i matka, Pani Gwiazd, mają mnie i sześciu innych synów, z których każdy włada jedną umiejętnością – wyjaśnił. – Moja to słuchanie, ponieważ nie posiadam donośnego głosu i nie mogę specjalizować się w śpiewaniu pieśni czy wielkich mowach.  

Daniel posmutniał. Mogłabym przysiąc, że w jego oczach zaszkliły się niemal niezauważalne łzy, niosące wspomnienia pieszych wycieczek z gitarą na plecach pełnych śpiewów przy ognisku i zapachu smażonej kiełbasy, często zwęglonej od nieumiejętnego podgrzewania.  

Historia toczyła się w najlepsze, wzbogacając się o nowe wątki i dworskie intrygi, których nie spodziewałam się, znając mierną kreatywność Daniela. Nagle w mojej dłoni pojawiła się czerwona koperta. Złocone brzegi zalśniły w blasku wiosennego słońca, którego Gaja miała już nigdy więcej nie zobaczyć.  

Daniel, oślepiony nagłym błyskiem, utkwił we mnie przerażone spojrzenie. Nie, powiedział głucho i spojrzał z niemocą na gasnące dziecko. Nie przerywając historii, wyciągnął rękę w moją stronę. Doskonale wiedział, że osoba, której nazwisko znalazło się na karcie, musiała umrzeć. Nie rozumiałam, dlaczego sam chciał się upewniać, ale posłusznie położyłam przesyłkę na jego otwartej dłoni. Otworzył powoli kopertę i niemal z namaszczeniem wyjął kartkę z nazwiskiem dziewczynki.  

Spuścił oczy i zakrył je wychudłą dłonią. Zanim zdążyłam zorientować się, że to tylko blef, chwycił leżący na szafce długopis. Nie miałam szans, aby powstrzymać go przed nabazgraniem lekarskim pismem jego własnego nazwiska. Ostatkiem sił starannie zamazał imię Gai. Zrobił głęboki wydech i drżącą ręką zwrócił mi kopertę.  

– Może jednak się myliłem – wyszeptał nad nieprzytomną, ale wciąż żywą dziewczynką. – Może wcale nie powinniśmy się przyjaźnić?  

Zawahał się przed kolejnym wdechem. Próbował odkaszlnąć zalegającą wydzielinę, ale jego mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Zastygłam wyprostowana przy oknie, mogąc jedynie wpatrywać się smutno w oczy zabarwione bezradnością. Starałam się aż do końca zachować pełne łaskawości milczenie. Nawet ja nie wiedziałam, gdzie trafi jego dusza, ale nie chciałam, żeby dotarła do tego tajemniczego „gdzieś”, żałując ostatniej złej decyzji.  

Gaja, której zamazane imię wciąż znajdowało się na kredowym papierze, nie doczekała spotkania z bratem. Nim urządzenia, które monitorowały bicie jej małego serca, zawyły donośnie, a do sali wpadł przerażony personel, ja byłam już daleko; w drodze do zimnego Królestwa Księżyca, gdzie rządziłam tylko ja – Śmierć, która zawsze triumfuje ostatnia.  

Przypisy:

1 Rurka tracheostomijna ­– rurka, wykonana najczęściej z tworzywa sztucznego, umieszczana w tchawicy przez wytworzony chirurgicznie otwór, w celu zapewnienia drożności dróg oddechowych.

2 PEG ­– przezskórna endoskopowa gastrostomia; jest to sztuczny dostęp do żołądka za pomocą umieszczonej w powłokach brzucha sondy, dzięki której możliwe jest odżywianie pacjenta, podając pokarm bezpośrednio do żołądka.

3 Paliatyw ­– pot. oddział opieki paliatywnej; jest to oddział, w którym sprawuje się opiekę nad osobami w terminalnym stadium nieuleczalnych chorób, m.in. nowotworowych.

4 Desaturować – pot. zmniejszać stężenie tlenu we krwi, na przykład z powodu zaburzeń oddychania. Jest to częste działanie niepożądane stosowania opioidów, w tym morfiny.